Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

myślał. — Farsa najprawdziwsza! Chociaż — kto wie? Czego nie dopnie zakochany mężczyzna i czego dla takiego uczucia nie poświęci kobieta?! A i pani Somowa nie miałaby, zdaje się, nic przeciwko temu... Cóż — partja dobra! Miczurin stał się teraz śmieszny z tym swoim „pędem do cywilizacji“ i przypomina mi tego paryskiego studenta-sudańczyka, który dwa razy na dzień zmieniał garnitur i obuwie, codziennie inaczej się poruszał i starał się innym mówić głosem. Ale to minie! Gdy się oswoi, etanie się naturalniejszy i wyzbędzie się śmieszności. Cóż pozatem można mu zarzucić? Szlachcic, oficer, inteligent i serdeczny, miły chłop! Trafił, jak się zdaje, na właściwą drogę. Posadę ma akurat dla siebie! Może komenderować i być ciągle w ruchu! Zadowoleni są z niego żółci panowie z „Szun-Pao“, po miesiącu już podwyższyli mu pensję, więc będzie u nich siedział tyle, ile zechce... Ludmiła... Ach, Ludmiła! Tu tkwi zagadka... być może, dramatyczna nawet zagadka! Co ona myśli o nim? I czy wogóle myśli?
Wagin skrzywił nagle usta, przypomniawszy wybuch zazdrości Miczurina.
— Zazdrość o mnie? — pytał siebie. — Skąd mu to przyszło? Ludmiła i... ja? Coś fantastycznie niemożliwego... Ona wciąż jeszcze obawia się mnie, a może nawet ma do mnie odrazę... wyczuwam to nieraz zupełnie wyraźnie... Nigdy nie pozostajemy ze sobą sam na sam... Instynktownie, zdaje się unikamy tego oboje... Ludmiła... zresztą nie pociąga mnie wcale, jako kobieta...
Wywołał ją sobie w pamięci i natychmiast ujrzał półciemną cerkiew, z migocącemi tam i sam płomy-