Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyznał całą prawdę i pokazał mu nagość swej duszy, zdolnej do najbardziej nikczemnych czynów.
— Chciałem przekupić go rabią szczerością, aby wyciągnąć od niego kilka groszy na swe ohydne życie! — ciskał sobie straszne oskarżenie. — Tchórzliwe, spodlone, przez siebie samego oplute bydlę!
Przychodził do wniosku, że Wagin nie może go szanować, a jego przyjaźń to tylko wdzięczność za pomoc, gdy słaniający się z głodu i niemal nieprzytomny przywlókł się do „Gospody“, aby zdobyć przepustkę do miasta. Świadomość tego dręczyła lejtenanta długo, aż pewnego razu, idąc z Waginem, zagadnął go:
— Wyobrażam sobie, jak wy pogardzacie mną, bezczelnym drabem, chwalącym się swemi kryminalnemi uzdolnieniami? Pamiętam, jakem to na wstępie naszej znajomości wyłożył wam bezwstydnie, z dumą „bosiaka“, saukiulota, ciemnego kulisa swoją nędzną autobiografję!
Przypomniał sobie, że Wagin nie zwrócił, zdaje się, uwagi na jego nerwowy ton, bo odpowiedział spokojnie i prosto:
— Naturalnie — pamiętam! Zapamiętałem to sobie dobrze, bo przecież przyszedłem wkrótce do was z zamiarem sprzątnięcia Abrama Chackelesa.
— No — i co? Uważacie, że wszystko to było w porządku? Było, minęło i nie powróci? Drobiazg? epizod życiowy? ironja losu? Co?
Sergjusz nawet nie podniósł na niego oczu i tym samym spokojnym głosem zauważył:
— Tyle się robiło w ostatnich czasach rzeczy wstrętnych, przeciwnych własnej naturze, że nie warto nawet analizować tego! Robiło się, by nie-