Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ralna klapa dla wszystkich waszych zamiarów i nadziei!
— Doktór nas powiadomi i wymknie się stąd razem z nami! — powiedział Wagin.
Plen wzruszył tylko ramionami i spytał szczerze zdziwionym głosem:
— Ja? A poco? Czyż dla mnie nie jest obojętne, gdzie mam skonać, na mojej pryczy, czy gdzieś za miastem?
Rozmowa się urwała na chwilę, bo w głosie doktora odezwały się nuty tragicznej rezygnacji. Wszczął ją jednak ponownie Sergjusz, mówiąc z niepokojem:
— Trzeba będzie uprzedzić moje panie, aby miały się na baczności i przygotowały do ucieczki... Nie mogę przecież porzucić ich na łaskę losu?! Gdyby, nie daj Boże, zachorowały, pan, doktorze, nie mógłby już im pomóc!
— Chińczycy nie pozwoliliby mi nawet zbliżyć się do zadżumionych, bo uważają ich za dotkniętych palcem „dżosa“ — ducha choroby! Mam nawet pewne dowody, że nie dążą oni bynajmniej do prędkiego zlikwidowania epidemji, gdyż po jej wygaśnięciu życie bądź co bądź staje się łatwiejszem — w mieście i na wsi zmniejsza się bowiem ilość współzawodników w walce o chleb, a rodzinie — ubywa kilka głodnych gardzieli.
Długo jeszcze trwała rozmowa o dziwnych, straszliwie realnych poglądach Chińczyków na życie, o sprawach bliższych, dotyczących bezpośrednio emigrantów, mieszkających w Czapei, gdzie, tuż za murem, ciągnęły się szerokie, asfaltowane ulice, bulwary, malowniczo rozplanowane ogrody eleganckiej kon-