Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wstał i usiadł na macie przed piecem, puszczając dym przez otwarte drzwiczki. Spojrzała na niego z wdzięcznością i po chwili szepnęła:
— Czuję się w obecności pana... skrępowaną... Byłam głupia, z pierwszego wrażenia robiąc niestosowne wnioski... Pan nie jest taki, jakim mi się pan wydał wtedy na ganku... Głupia jestem i raz jeszcze przepraszam pana...
Wagin zaśmiał się cicho i odparł natychmiast, usiłując wywołać uśmiech u Ludmiły, bo nie mógł jej sobie wyobrazić choćby przez chwilę wesołą:
— Myśli pani, że będę się wybijał z sił, dowodząc mądrości i spostrzegawczości pani! Ani mi się śni!
Obejrzała się na niego, lecz nie uśmiechnęła się nawet.
— Opowiadał mi pan o swoim znajomym, który... miał tak tragiczne przejście ze swoją narzeczoną, czy... — zaczęła Ludmiła, lecz Sergjusz przerwał jej skwapliwie:
— O sobie opowiadałem to — dla pani! Pani to zrozumiała i, jak się wkrótce przekonałem, doktór Plen również. Dziwny to człowiek — jakiś czarodziej, jasnowidz!
Ludmiła odwróciła się i Wagin widział teraz tylko czarną jej sylwetkę i migotliwy obłok włosów nad głową.
— Po odejściu pana myślałam długo o tem, co pan przeżył — odezwała się po chwili. — Rzeczywiście — można było oszaleć!
Sergjusz zaśmiał się i wrzucił niedopałek do pieca.
— To też i oszalałem! — powiedział, siadając naprzeciw niej. — Gdybym nie oszalał, tobym ani do niej, ani do tego Bogu duszy winnego komisarzyny