Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie strzelał! Nie warta była tej kuli i samej intencji zabójstwa!
Ludmiła poruszyła się cała, jakgdyby poczuła zimny powiew.
— To okropne, co pan powiedział o zabitej przez siebie i niegdyś kochanej kobiecie!
— Okropne, ale prawdziwe! — odparł, wzruszając ramionami. — Byłem głupi od początku i do końca całej tej historji! Pokochałem nieznaną mi i, nie wiedzieć dlaczego, wyidealizowaną dziewczynę, o poziomej duszy, zręcznie dekorującej się inteligencją i taktem życiowym, a potem zemściłem się na niej za to, że była taka, jaką ją uczyniła natura... Gdybym mógł, prosiłbym ją szczerze o przebaczenie... Fatalne nieporozumienie z tragicznym epilogiem, jak to określają dziennikarze od sensacyj kryminalnych!
Zaśmiał się znów, patrząc w tęskne oczy Ludmiły. Ponieważ nic nie mówiła, zamierzał nawiązać rozmowę na inny, mniej drażliwy temat.
— Wie pani, że doktór Plen wprowadził mnie dziś w zdumienie? Ten człowiek widzi i słyszy na odległość!
Ludmiła obojętnym głosem odpowiedziała:
— Jest to wynik chorej psychiki, w naszych czasach niezmiernie rozpowszechniony. Podobne zdolności chwilami i u mnie się objawiają. Sprawdził to pan przecież na sobie... Ludzie przechodzą teraz takie piekło, czyha na nich dokoła tyle niebezpieczeństw, że muszą być czujni, przewidujący i wrażliwi... Stąd jeden tylko krok do nadwrażliwości i jasnowidzenia...
— Zapewne ma pani słuszność! — ożywił się Wagin. — Podczas swego pobytu w Rosji mieszkałem u pewnego uczonego. Mniejwięcej tak samo objaśniał