Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bitną, przykuwającą do siebie twarz, budzącą niewyraźny niepokój. Dość szeroka, o lekko zaznaczonych kościach licowych, mimo pewnej złocistej smagłości zdumiewała niezwykłą delikatnością, zdawało się, fosforyzującej cery, podkreślonej otokiem ciemnych, kasztanowatych, obfitych i miękkich włosów. Nieco przygruby i zlekka zadarty nos harmonizował doskonale z resztą rysów, nie szpecąc całości. Zresztą, jak musiał przyznać obserwujący ją Sergjusz, cała twarz służyła za tło dla ust i oczu. Usta miała dość szerokie, lecz świeże a bardzo czerwone wargi wykrojone były pięknie i przy każdym ruchu odsłaniały białe, zdrowe zęby. Pod łukami prawidłowo zarysowanych brwi, prawie zrośniętych ze sobą, niby z głębi tajemniczych wnęk świeciła para najdziwniejszych oczu. Ciemne i głębokie (Waginowi znowu przypomniały się obrazy świętych męczenników bizantyńskich) patrzyły z jakiemś napięciem czy zaciętością, tak obcą wyrazowi tęsknoty, nakładającej swe piętno na całą twarz i postać dziewczyny. Istotnie — opuszczone bezwolnie, miękkie ramiona, pochylona nieco szyja, słabo rozwinięte, dziewczęce piersi, których ruchu pod cienką tkaniną bluzki nie mógł pochwycić wzrok Wagina, — wszystko świadczyło o tem, że tęsknota wycisnęła na całej fizycznej i duchowej istocie Ludmiły Somowej głębokie, niezatarte ślady.
Sergjusz posunął bliżej krzesełka i natychmiast spojrzenia ich skrzyżowały się. W oczach Ludmiły ujrzał niepokój i pytanie. Uśmiechnął się do niej i powiedział cicho:
— Chcę wypalić papierosa, ale po sztubacku — do pieca, żeby nie zaszkodzić Romkowi...