Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciężką, byle na niej już nie był zmuszony walczyć, imając się sposobów i środków, przeciwko którym buntowały się zasady, odziedziczone po kulturalnych przodkach, wykształcenie, wychowanie, wreszcie osobiste cechy usposobienia i charakteru.
Postanowił zmieść Chackelesa ze swej drogi, jako jedyną najniebezpieczniejszą zawadę, postanowił i musiał spełnić co zamierzył. Nie czuł się na siłach raz jeszcze przeżyć i przetrwać przerażającego go na samo wspomnienie, strasznego okresu włóczęgi, ucieczki, pościgu i codziennych niemal, narzuconych mu przez surowe wymogi walki czynów zbrodniczych. Zaciskając szczęki i mrużąc zimne oczy, mruknął tedy opryskliwie:
— Zdaje mi się, że nie upoważniłem pana do wtrącania się w moje sprawy i do wypowiadania luźnych zresztą i obrażających domysłów co do moich zamierzeń? Pan doktór wybaczy, ale w tej chwili nie mogę o tych kwestjach rozmawiać z panem...
Powiedziawszy to, powstał. Uścisnąwszy rozpaloną, spoconą dłoń Plena, zlekka potrącił go ku wyjściu i patrzał na jego pochyloną kościstą postać, chwiejnym krokiem sunącą przez zaśmieconą izbę jadłodajni, gdzie już rozsiedli się przy stołach rośli, barczyści Mongołowie z nad Dołon-Noru, dopiero co przybyli do Szanchaju z karawaną wełny i surowych skór. Plen minął się w drzwiach z wchodzącym Chackelesem, lecz, zmieszany, ogarnięty niepojętym strachem i zgnębieniem, nie spostrzegł go. Wagin siedział już na dawnem miejscu, wyprostowany i zdumiewająco spokojny.