Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przy stoliku w kącie pod piecem dojrzał Wagina. Doktora uderzyła jego wyprostowana, pełna woli, jakgdyby drapieżna postać. Niebieskie, stalowe w tej chwili oczy patrzyły czujnie i twardo, na ustach błąkał się prawie radosny uśmiech człowieka, który wie, co ma robić i już się nie cofnie.
Plen zbliżył się do niego i usiadł na ławce.
— Prosiłem Miczurina, aby uprzedził pana, że dzisiejszy gość pański... ów Abram, o ile pamiętam... stoi przed domem i na coś czeka...
Sergjusz uśmiechnął się szyderczo i odpowiedział bez zmieszania:
— Zaprosiłem go tu na pogadankę, ale, zapewne, nie odważa się wejść do tak obskurnej dziury...
Plen położył mu rękę na dłoni i, pochyliwszy się, szepnął:
— Przez cały ten czas od herbatki u Somowych majaczą przede mną postacie pana i tego Żyda... Majaczą... bez przerwy...
Zniżył głos i szeptał dalej:
— Wiem, że czasem niema innego wyjścia, jak... usunięcie zawadzającego nam człowieka na zawsze, ale... nie rób tego, nie rób, bo wspomnienie, obleczone w formę zjawy żywej, stawać będzie przed tobą i pytać, pytać w dzień i w nocy: „Poco? Poco?“
Głos drgnął mu i załamał się żałośnie. Wagin obawiał się, że doktór wybuchnie spazmatycznym płaczem. Było mu to nie na rękę, bo lada chwila mógł nadejść towarzysz Abram, — straszna zjawa, prawdziwa zmora, której ohydna, lepka ręka nie pozwalała mu wyzwolić się z rozstawionych wszędzie sideł i wyjść na nową drogę. Marząc o takiej drodze, myślał nieraz, że niechby nawet okazała się bardziej