Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Uważnie rozglądał się wokół i spostrzegł wkrótce niezwykłego w tej dzielnicy przechodnia. Człowiek ten, w ciepłem, kraciastem palcie i miękkim kapeluszu filcowym, nie wynurzając się z cienia, w którym ginęła przeciwległa strona ulicy, chodził, uważnie przyglądając się „Gospodzie“ i ludziom, wchodzącym i wychodzącym z czarnej czeluści naoścież rozwartej bramy. Minąwszy zajazd, Plen przeszedł na drugą stronę, aby zbliska przyjrzeć się nieznajomemu. Mijając go po chwili, spostrzegł jego okrągłe, biegające oczy, wydęte, mokre wargi i mięsisty, krogulczy nos.
— Żyd!... — pomyślał doktór i nieznaczny uśmiech przemknął mu koło ust. — Tak — to jest ten sam, o którym wspominała pani Somowa... Teraz rozumiem, dlaczego Wagin wolał krążyć w sieci zaułków, niż iść zwykłą drogą. Widocznie podejrzewał, że ten Chackeles będzie tu na niego czatował?... W jakąż to jednak grę wdał się ten Wragin? Zuchwały jest i stanowczy — wiem to już z jego opowiadania, ale żeby tak od pierwszych niemal kroków w Szanchaju zaczynać jakieś sztuki tajemne? Czem się to wszystko skończy? Może, jednak, lepiej będzie, jeżeli uprzedzę go?
Chwiejnym krokiem przeciął znów ulicę i, znalazłszy się na dziedzińcu „Gospody“, po skrzypiących schodkach wszedł do jadłodajni, a, nie znalazłszy tu tego, kogo szukał, ruszył w głąb podwórza, przeciskając się pomiędzy zwierzętami pociągowemi i stosami złożonych towarów. Koło studni ujrzał Miczurina. Olbrzym, wyciągnąwszy kubeł zimnej wody, pluskał się w nim, prychając głośno.