Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Lejtenancie! Za chwilę ma tu do ciebie przyjść Wagin, powiedz mu...
— On już przyszedł! — parsknął Miczurin. — Czeka na mnie w mojej norze... Muszę jednak otrzeźwieć nieco... Wczoraj miałem ciężką robotę, a potem...
Gwizdnął przeciągle i wykrzyknął z udanym patosem:
— Wino, hazard, kobiety!
— No-no-no! — mitygował go Plen. — Dobrze już, dobrze!... Powiedz natychmiast Waginowi, że jego gość dzisiejszy mocno podejrzanie czai się w pobliżu „Gospody“.
— Dobra — zamelduję! — zamruczał Miczurin, lodowatą wodą zlewając sobie rozczochraną głowę. — Ale cóż to za heca?
— Nie wiem, — odparł doktór. — Zapewne dowiesz się sam wszystkiego od Wagina.
Skinął przyjacielowi ręką i poszedł ku bramie. Mógł teraz, nie zatrzymując się już nigdzie, iść do domu. Siły opuściły go zupełnie. Szedł, opierając się o ściany domów. Dobrnął w końcu. Wdychając chciwie gęste i gorzkie od dymu powietrze palarni, padł na pryczę. Drżącemi rękami zapaliwszy lampkę, rozgrzał nad nią sporą kulkę brunatnej smoły opjumowej, szybko włożył do grubej fajki i pociągnął z niej dwa razy. Długo nie wypuszczał dymu, leżąc na boku i wpatrując się w nikły płomyczek olejnej lampki, drgający w okrągłym kloszyku z grubego szkła. Bladość szybko ustępowała z chudej twarzy doktora, w oczach zapalały się iskierki zadowolenia, na pięknych ustach wykwitał uśmiech rozkoszny.