Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przypomniał sobie coś, widocznie, bo połykając się na kamieniach i wądołach i słaniając, jak tylko mógł najszybciej, zdążał do domu. Nagle jęknął i zatrzymał się pełen wahania i rozpaczliwej walki ze sobą. Mrużył oczy, poruszał wargami i kurczył palce. Wreszcie zawrócił i skierował się w przeciwną stronę. Ujrzał niebawem długi, piętrowy budynek. Na trzech masztach, ustawionych na chodniku przed frontem jego, z łoskotem uderzały o cienkie słupy miotające się na wichurze czerwone, drewniane deski z czarnemi hieroglifami. Krzyczały one bezczelnie o tem, że w długiej, obszarpanej, oddawna pozbawionej tynku szopie mieści się „Gospoda 4-ch stron świata“ z jadłodajnią, składem, stoiskami dla wielbłądów, mułów i koni, warsztatami, niezbędnemi dla poganiaczy karawan i dostawców towarów z dalekich kresów olbrzymiego państwa, które, chociaż Chińczycy nie słyszeli o tem lub, słysząc, w dumie swej i pogardzie dla obcokrajowców nie wierzyli, kurczyło się szybko i rozpadało tragicznie i beznadziejnie.
Doktór znał gospodę, gdyż nieraz już wzywano go tam, aby zlepiał rozbite podczas bójek łby, wkładał wypadające trzewia w miejsca, przeznaczone dla nich, i zszywał pokrajaną brudnemi nożami skórę dzikich, wściekłych od nieludzkiego wysiłku i znużenia ludzi, obsługujących wielbłądy juczne i ciężkie dwukołowe, skrzypiące arby z towarami. Rzucił więc okiem na ciemny parter, o oknach, zasłoniętych deskami i matami, i oświetlonem piętrze, gdzie tłoczyli się mieszkańcy zajazdu w dusznych izbach, przegrodzonych dwoma rzędami prycz, lecz, nie zatrzymując się i nie zwalniając kroku, szedł dalej.