Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

reklamowe, skrzypiały i łomotały o słupy wiszące szyldy kupców.
Zdawało się, że w tem napięciu wzroku i słuchu zapomniał o niepokojącej go słabości z powodu braku nowej dawki trucizny, o zamierającem co chwila sercu, dziwnej, przerażającej pustce wewnętrznej i drżeniu w nogach. Zamienił się nagle w nieznany przyrząd o wrażliwości bezkresnej, w odbiornik napływających zewsząd odgłosów, które były dźwiękowem uosobieniem tych lub innych wrażeń i zjawisk, w jakiś przeczulony transformator, gdzie każdy z tych dźwięków przeistaczał się w rodzącą go realną przyczynę.
— Gehenna życia... — warknął nagle. — I o nią to tyle zużyto woli, zabiegów, walki i tęsknoty!
Poruszył wargami, żując jakieś przekleństwo, i powlókł się dalej, zgnębiony i jeszcze bardziej osłabiony.
— Jedno pociągnięcie słodko-gorzkiego dymu opjum, jedno tylko pociągnięcie! — wybijała takt namiętnego żądania tętniąca w skroniach krew.
Niczego już nie pragnął poza haustem dymu i chwilą samotnego skupienia. Marzył o jednem narazie zaciągnięciu się — głębokiem, zagłuszającem wszystko, co niezatrute opjum — podnosiło nagle setki głów i syczało, jak zaniepokojone kłębowisko żmij. Wiedział, że po pierwszem już pociągnięciu z fajki odżyje odrazu, zbierze myśli i wolę, ujarzmi to, co nieproszone zbiera mu się w duszy, ilekroć nieopatrznie opuści swój kąt na pryczy w palarni, lub tę izbę o dużem oknie, wychodzącem na podwórze, gdzie właściciel zakładu trucicielskiego hodował irysy, wiecznie zielone drzewka laurowe i tuje.