Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czym wiatrem zimowym. Poganiacz-Mongoł, w szerokim kożuchu baranim i uszatej czapie, pędził zwierzęta z wodopoju i, klnąc przeraźliwym głosem, walił je po nogach bambusowym kijem.
Von Plen, szczelnie otulając się w długi, watowany płaszcz chiński, szedł chodnikiem, tupiąc miękkiemi pantoflami na grubych podeszwach filcowych, aby strząsnąć przylepione do nich grudki, żółtego, lepkiego błota. Przez szpary okiennic przenikały smugi światła z wnętrz domów i ciągnęły się przez chodnik. Nad całem tem zbiorowiskiem siedzib ludzkich płynęła niemilknąca fala dźwięków. Był to najbiedniejszy odcinek dzielnicy Czapei. Obok męki, nędzy i rozpaczy gnieździły się ich zdradliwe koicielki i opiekunki — nałóg, rozpusta i zbrodnia. W kłębowisku trzystu tysięcy istot ludzkich, wtłoczonych tu, ani jedna nie czuła się spokojną o jutro i szczęśliwą choćby radością sytości. Wiedział o tem doktór Plen i z uczuciem niepoddającem się łatwo ścisłemu określeniu, a które, zdawało się, przekształciło się w jakąś dręczącą go chciwość, wchłaniał dźwięki rozmaite. Rozróżniał w pogwarze Czapei tysiące składających je głosów, okrzyków, jęków, łkań, rzężeń i przekleństw. Wydało mu się nawet, że pochwytuje cichy szmer ostatniego w życiu westchnienia i do westchnienia podobny szelest zrozpaczonej, ponurej duszy, opuszczającej znękane i zbiedzone ciało. Wyprostował się nagle, podniósł głowę i, stanąwszy w miejscu, jął się wpatrywać w ciemność, wiszącą ponad czarnemi zarysami dachów i kominów, sterczącemi tam i sam masztami, na których pod smaganiem wiatru miotały się wściekle flagi