Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



ROZDZIAŁ VII.
KTÓŻ ODGADNIE DUSZĘ LUDZKĄ?

Doktór Oskar von Plen, wzdychając i z wysiłkiem chwytając powietrze suchemi ustami, dobrze sobie znanym labiryntem dążył ku Fu-Tien-Koo. Cała sieć krzyżujących się i biegnących w różnych kierunkach uliczek, zaułeczków, jakichś krzywych, załamujących się ostro szczelin wśród glinianych, osypujących się ścian, nisko zwisających okapów i strzech trzcinowych, była mu znana dokładnie. Szedł szybko, omijając większe kałuże, głębokie wyboje i wrośnięte w ziemię kamienie. Z poza nagłych załamań murów i rogów ślepych uliczek wynurzyły się przed nim dwa razy jakieś ciemne, pochylone postacie, lecz, przyjrzawszy mu się, cofnęły się, mrucząc coś do siebie.
Wyszedł wreszcie na ulicę. Rzadkie naftowe latarnie rzucały na wyboistą jezdnię, czarne kałuże i wąskie, garbate chodniki żółte plamy skąpego światła. Tam i sam stały gromadki Chińczyków, rozmawiających półgłosem. Przyciskając się do ścian domów i płotów, gdzie biegła nieco suchsza ścieżka, przesuwały się, niby się skradając i czając, ciemne sylwetki przechodniów. Środkiem ulicy, chrapiąc i kręcąc głowami, szły wielbłądy, smagane poryw-