Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

doktór Plen. Otrząsnąwszy się z ogarniających go myśli, Wagin zaśmiał się i powiedział do chłopaka:
— Jeśli potrzebne ci są uśmiechy, będę ci je przynosił codziennie w woreczku?!
Roman począł się śmiać, ale wkrótce napadł go atak kaszlu. Lekarz szybkim krokiem podszedł do chorego i, położywszy mu rękę na czole, zmusił go położyć się nawznak i, gładząc chłopaka po piersi, wstrzymał suchy, szczekający kaszel.
— Dobrze... dobrze... — mruczał Plen. — Teraz napijesz się mleka z ziółkami, łykniesz pigułkę i — będziesz spał... Będziesz spał! — powtórzył twardym, rozkazującym głosem. — O, widzę, jak ci się już kleją powieki... Świetnie! Powiadasz, że nie smakują ci ziółka? E-e, bracie! Dla nas — mężczyzn niema niesmacznych lekarstw i... rzeczy... My przecież — wojownicy... łowcy... pasterze... Jemy i pijemy co się da, aby mieć zdrowe mięśnie i wolę do zwycięstwa... Słyszałeś o tem kiedyś? Nie śpij jeszcze, bo masz zjeść żółtko z cukrem... To już — dobre, prawda? Teraz z ostatnią łyżeczką — pigułka! Tak, doskonale! Teraz Romeczek śpi... śpi... śpi!...
Głowa chłopaka obsunęła się zlekka na poduszki, oczy się zamknęły. Usnął.
— To — dziwne, wprost nie do uwierzenia! — szepnęła zdumiona i jakgdyby uradowana pani Somowa. — Romek tak długo już cierpi na bezsenność, która go męczy i wycieńcza.
Plen kiwał głową, przysłuchując się oddechowi chorego chłopca.
— Teraz będzie spał długo i spokojnie, prawie bez kaszlu, aż... — powiedział cichym, poważnym głosem.