Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twarz powlokła mu się rumieńcem. Skrzepły jej i zimny wyraz zniknął bez śladu w wesołym, beztroskim, zdawało się, uśmiechu. Błyskały białe, mocne zęby, roziskrzyły się tysiącem ogników i błysków baczne zawsze, czujne oczy o niezliczonych źrenicach. Mgiełka, okrywająca je, rozwiała się bez reszty i odsłoniła niebieskie oczy, szczere i łagodne.
Rozłożywszy szeroko prężne ramiona, skłonił się nisko i zawołał żartobliwie:
— Przyniosłem ci tyle uśmiechów, ile zechcesz! Mam u siebie w pokoju dwie walizki, w jednej z nich pełno jest uśmiechów i dlatego jest najlżejsza!
Chłopak porwał małą, mocną dłoń Wagina i, przycisnął się do niej płonącym policzkiem, poruszając czerwonemi, suchemi wargami. Coś szeptał, lecz dźwięk nie wydobywał się z przeżartych płuc i gardła. Wagin pochylił się nad chorym i przycisnął jego głowę do piersi. Ledwie to uczynił, gdy jakaś zimna struga pobiegła mu po grzbiecie. Przypomniał sobie w tak nieodpowiedniej chwili towarzysza Abrama i oczekujące go spotkanie w zajeździe Miczurina. Był w tem wszystkiem tak wielki rozdźwięk, że sprawił mu wyraźnie wyczuwany ból fizyczny. Znowu, jak zawsze zacisnęły mu się wargi, a trzy głębokie zmarszczki pofałdowały pogodne przed chwilą czoło.
— Przekleństwo! — mignęła myśl. — Dopóki nie skończysz z tamtym, nie zaczniesz nowego życia...
Wagin przymknął powieki, lecz po chwili podniósł je i natychmiast spostrzegł skierowane ku sobie ciemne, głębokie oczy Ludmiły, która patrzyła na niego, nie słuchając prawie tego, co mówił do niej