Strona:F. A. Ossendowski - Sokół pustyni.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po chwili rozległo się tętnienie i zgrzyt kopy z siłą bijących w twardą, kamienistą glebę. Z poza niewysokich szczytów wzgórz wyrwało się i płaszczyznę stadko gazel.
Na przedzie biegł stary kozioł z długiemi, śpiczastemi rogami, oglądał się i zcicha porykiwał. Pięć samic, ledwie dotykając ziemi kopytkami mknęło za nim w przerażeniu bezmiernem.
Biegły pełnym pędem, podbierając pod brzuch naraz wszystkie nogi, wyprężając je po chwili z siłą i, odbiwszy się od ziemi, znowu zawisały na moment w powietrzu z zarzuconemi wtył głowami wlepiwszy oczy przed siebie w trwodze i rozpaczy Kozioł zwolnił biegu i, przekonawszy się, że samice nabrały już pełnego rozpędu, przepuścił je przed sobą i dopiero wtedy zaczął sadzić olbrzmiemi skokami, niby duży ptak, przelatujący z głazu na głaz, ze szczytu na szczyt.
Hieny ostrożnie podniosły głowy, lecz natychmiast wtuliły je pomiędzy kamienie. Ujrzały bowiem plamistego drapieżnika, goniącego gazele.
Duża, zwinna jak wąż pantera migała na spadkach wzgórz i, miękko skacząc przez przeszkody, zamierzała przeciąć drogę uciekającemu stadu.
Hieny podniosły się i zaczęły biec zdała za goniącym zdobycz drapieżnikiem...
Stadko znikło w kurzawie, utonęła w niej centkowana kotka, po chwili wpadły w żółte obłoki piasku sunące śladem pościgu hieny i — wszystko umilkło i sczezło jak widmo.