Strona:F. A. Ossendowski - Sokół pustyni.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cisza zapanowała dokoła, tylko mały czarny ptaszek-pustelnik, ten, co widział niejedną rozpacz, niejedną zbrodnię i śmierć tu w sercu Sahary, spokojnie fruwał śród kamieni, szukając przeniesionych przez wicher nasion lub wypełzających ze swych kryjówek jadowitych skorpjonów.
Czy dogoni plamista, potężna kotka lekkie chyże gazele? Czy wyniknie walka o zdobycz pomiędzy panterą a zuchwałemi hienami? — O tem opowiedzieć mogłyby tylko opadające i wznoszące się z lada powodu kłęby piasku, milczące głazy, co przez tysiące lat patrzą i słuchają, tylko tkwiący pod bladym, martwym namiotem rozpalonego nieba sęp-włóczęga.
Jakgdyby potwierdzając podobieństwo ludzkiej i zwierzęcej natury, w okolicach słonego jeziora Sebkha Azz-el-Matti, tam, gdzie od wieków zbiegają się szlaki karawanowe, dążące od Fezu, Laguatu, Tuggurtu i Murzuku, wśród kamieni wyschłego łożyska rzeki czaiło się kilkoro uzbrojonych w karabiny ludzi. O kilkaset kroków od zasadzki, za piaszczystemi pagórkami, z wystającemi z ziemi rzadkiemi badylami jakiejś rośliny, pasło się sześć chudych wielbłądów, w których każdy znawca odrazu dojrzałby najdroższe, rącze wierzchowce „mehari“, nazywane przez Twaregów — „braćmi Samumu“. — Dwa szlaki śladów przecięły równinę — mówił głuchym głosem wysoki, barczysty Berber, zasłaniając usta połą burnusu, aby złe duchy pu¬