Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bo przy tym ruchu krępujące go powrozy mocniej wżarły mu się w ciało. Chłopiec syknął z bólu i zacisnął zęby.
Już dobrze po północy Kalaboni zatrzymali się i złożyli jeńców na ziemi. Władek, obejrzawszy się, spostrzegł leżącego wpobliżu Dżaira. Mały wódz miał całą głowę omotaną jakąś szmatą.
— Pewno zakneblowano mu buzię, bo milczy... — domyślił się chłopak i zaczął rozmyślać nad tem gdzie przynieśli ich Kalaboni.
Wkrótce nie miał już wątpliwości, że znajduje się wysoko w górach. Nie widział tu żadnych budowli. Zdało mu się w pewnej chwili, że gdzieś woddali błysnęła tafla morza. W mroku przebiegały ciemne sylwetki Kalabonów. Widocznie przygotowywali się do czegoś, bo zdradzali pośpiech i niepokój. Po chwili na pobliskim szczycie buchnęły płomienie. W ich świetle Władek widział wyraźnie tatuowane twarze i wymalowane na czerwono piersi i biodra Kalabonów, ostatnie drzewa dżungli i obszerną łąkę, z tkwiącemi w różnych miejscach odłamkami skał. Gdy ogień, rozpalony na jednej z gór, zagasł, Kalaboni gdzieś znikli. Władek, przekonawszy się, że nikogo wpobliżu niema, cichym głosem zapytał: