Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jestem związany — dobiegła z nieznacznej odległości odpowiedź Dżaira. — Porwali nas Kalab...
Głos chłopca urwał się nagle. Ludzie, niosący swych jeńców, dodali kroku. Władek, uważny na wszystko, zrozumiał wkrótce, że napastnicy poczęli się wspinać na zbocza gór. Puszcza zaczęła rzednąć, bo tam i sam poprzez konary drzew przeglądały już skrawki nieba, usianego gwiazdami. Kalaboni uważali się tu widocznie bezpieczni, gdyż głosy ich stały się śmielsze i weselsze. Władek raz po raz pochwytywał z rozmów tubylców nazwę gór Szalati. Nie myślał o grożącem mu niebezpieczeństwie, gdyż przedewszystkiem zajmowała go myśl, poco go porwano i co zamierzają z nim zrobić?
— Przecież nie zabiją mnie, bo i — za co? — zadał sobie wreszcie pytanie i ostatecznie się uspokoił.
Nie uspokoiła się tylko ciekawość jego, więc z niecierpliwością oczekiwał dalszego ciągu tej niezwykłej przygody. Martwiła go jedynie myśl o rodzicach, którzy będą się niepokoić, a mama niezawodnie będzie nawet rozpaczać.
— No, ale oni to już odnajdą nas i wykupią z niewoli! — uśmiechnął się Władek i wyprężył się cały. Skrzywił się jednak natychmiast,