Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wodza tubylców, tupot uciekających, przeciągłe gwizdnięcie kilku strzał.
W następnej chwili ktoś rzucił się na Władka i, nim się on opamiętał, schwycił go za gardło, zdusił i obalił na ziemię. Jacyś głośno sapiący ludzie uwiązali go do drąga i, oparłszy końce jego na ramionach, ponieśli jeńca, w niezrozumiały wprost sposób wymijając w ciemności pnie, wykroty i grząskie bagniska.
Chłopak, oprzytomniawszy nieco, zaczął się rozglądać, kręcąc głową na wszystkie strony. Mrok był tak gęsty, że Władek z trudem mógł dojrzeć idącego tuż przy jego głowie Negritosa, który trzymał na ramieniu drąg. Władek pochwycił nawet ostry zapach potu — zwykły dla mieszkańców wysp Andamańskich, gdyż chronią oni swe ciała od żądeł moskitów maścią, złożoną z zielonkawej gliny, roztartej z tłuszczem żółwim. Niby widma majaczyły w ciemności potężne konary drzew, ale było to — wszystko, co mógł zobaczyć przywiązany do drąga chłopak. Uszu jego zato dobiegały odgłosy cichej, chrapliwemi głosami prowadzonej rozmowy i plusk wody pod stopami kilkunastu ludzi.
— Dżair! Dżair! — krzyknął nagle Władek i, chociaż czyjaś ręka natychmiast zacisnęła mu usta, nadsłuchiwał.