Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

upadł. Chłopcy wsadzili go na zebu i, idąc obok, podtrzymywali go. Wkrótce wjechali na ścieżkę, prowadzącą ku Middle-Hill.
— Jak tylko przyjedziemy na miejsce, rodzice zrobią ci dobry opatrunek i wyleczą zupełnie! — uspakajał Baharanę Władek. — Spieszmy się tylko, bo już mrok zapada i w domu będą się niepokoili o nas...
Nie uszli jednak połowy drogi, gdy ściemniało zupełnie. W powietrzu z cykaniem i głośnym szelestem skrzydeł latały duże jak koty nietoperze. Skądś zdaleka dobiegały jękliwe nawoływania mew.
— Nigdy nie słyszałem, żeby mewy krzyczały w nocy... — pomyślał zdumiony tem Władek.
Głosy mew zbliżały się tymczasem. Rozlegały się już z różnych stron. Jedne dobiegały z pod koron drzew, inne znów — z gąszczu krzaków.
— Mewy w dżungli?... — łamał sobie głowę Władek i chciał powiedzieć o swojem zdumieniu przyjacielowi, gdy nagle z poza drzew wypadły jakieś czarne cienie, zatrzymały się na chwilę, a potem rzuciły się na idących. Rozległy się przerażone krzyki odprowadzających swego