Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszyscy wyjrzeli za burtę. Czerwona, korkowa kula, przywiązana do linki, pogrążała się co chwila i znowu wypływała, pląsając na wodzie, jak spławik zwykłej wędki.
— Jakieś zwierzę ostrożnie obgryza przynętę — mruknął Webb, nie spuszczając oka z boi.
Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, jak czerwona kula, szarpnięta gwałtownie, znikła na głębinie, zwijacz zaś z głośnym turkotem obracał się z szaloną szybkością, wypuszczając pogrążającą się w morzu linkę. Oddawszy ze sto metrów, wał zwijadła stanął. Majtkowie zaczęli ostrożnie podbierać linę. Powierzchnia morza pozostawała gładka. Po chwili nastąpiło nowe szarpnięcie i znowu zaturkotał bęben zwijacza. Nanga zahamował jego nich. Lina wyprężyła się i potwór, który połknął hak, zaczął holować szkuner. Trwało to długo, aż nieznana zdobycz jęła się miotać w różnych kierunkach, obracając statkiem, niby lekką łupiną.
— Wieloryb, czy co u licha?! — dziwił się obudzony wstrząsami szkunera inżynier.
— Eh — nie! — potrząsnął głową profesor. — Wieloryby nie dopływają do tej szerokości... To raczej zahaczył się duży rekin...