Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czambuł ruszył podpaliwszy uprzednio Maniawę i szedł płajem wyciągnięty w długi wąż jeźdźców uszykowanych trójkami.
Na samym końcu pod strażą pięciu zbrojnych w szable i łuki jechał pan Jerzy, mocno skrępowany rzemieniami. Zachowywał zupełny spokój i śpiewał swoją jękliwą modlitwę do Allaha i proroka Mahomeda, od czasu do czasu zmieniając ostatnie nuty tej pieśni pobożnej w głośne kwilenie kani.
Za każdym razem gdy się rozlegało to kwilenie, nadbiegała z puszczy odpowiedź zapewne dzikiej kani, a jej głos stawał się coraz bliższy, aż w końcu ptak umilkł.
— Olko sunie tuż za czambułem — uśmiechnął się do siebie pan Jerzy.
Tymczasem słońce zapadło już za górami, mrok wypełznął z ciemnej puszczy i jął niby gęsta, czarna ciecz pochłaniać wszystko dokoła.
Rotmistrz posłyszał mrukliwe głosy ciurów. Skarżyli się na to, że Dżambałon postanowił gnać czambuł przez całą noc nie dając ludziom ani chwili popasu.
Gdy się już zupełnie ściemniło, bo noc wypadła bezksiężycowa, a i chmury nadciągały od ponurych Gorganów, jakiś Tatar podjechał do ciurów konwojujących rotmistrza. Był chory zapewne, bo oddychał głośno i słaniał się na siodle. Nie mógł mówić i ruchami rąk domagał się wody, którą mieli ze sobą na luzakach wraz z różnymi zapasami dla Dżambałona i setników.
Kiedy dwóch z nich pozostało na chwilę w tyle, Tatar w jednej chwili przeciął rotmistrzowi więzy i szepnął: