Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy pan rotmistrz komendy nie obejmie? — spytali.
— Przyjdę pod Mołotków z Tatarami i komendę obejmę dopiero podczas bitwy... — odparł.
— To szaleństwo! — zawołali pułkownicy. — Narażasz się waść na pewną śmierć!
— Na śmierć?! — wzruszył ramionami obojętnie. — To mała rzecz, gdyż za to wy w pień wytniecie znaczny czambuł! Kilku Tatarów puśćcie wolno. Niech umkną i swoim opowiedzą, że kraj ten jest mocno i pilnie strzeżony. Wielka stąd korzyść wyniknie, bo nieprzyjaciel nie odważy się już okrążać Stanisławowa, a szturmem od czoła rychło go nie zdobędzie... No, bywajcie, waszmościowie! Gdy Olko powróci, powiedzcie mu tak:
„Skocz duchem na wielki płaj na Bystrzycy Sołotwińskiej i koło brodu się zaczaj dobrze!“ Niech ino ma dla mnie ze sobą bachmata tatarskiego i pistolety w olstrach... bo jeżeli mnie tam spotka, robotę będziemy mieli nie lada! Czołem, waszmościowie, a owego Kasima w pieczy miejcie, by wam nie uciekł!
Tyle tylko widzieli pułkownicy pana Jerzego.
W pół godziny potem umyślnie szukali go w Nadwornej i Pniowie. Okazało się, że rycerz znikł jak mgła w promieniach gorącego słońca.
Jeden z dragonów widział wszakże rotmistrza, kiedy w przebraniu tatarskim mostek mijał na kulawym srokaczu Kasima.
— Ale zuchwała sztuka! — kręcili głowami zdumieni pułkownicy.
Trębacz grał już wsiadanego.
Dragoni podciągali popręgi, oglądali siodła