Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i broń, doprowadzali do porządku ubranie, pojadając suchą kiełbasę z podpłomykami, bo od północy nic w ustach nie mieli.
Chorągwie pociągnęły drogą na Mołotków, a za nimi skrzypiało kilka wozów z żywnością, lekko rannymi w potyczce dragonami i strzeżonym pilnie agą Kasimem, który leżał na sianie i jęczał żałośnie.
Słysząc to siedzący na przedzie człowiek dość stary już, ale jeszcze czerstwy mruczał:
— Jęcz, jęcz, kozi synu! My nie tak jęczeli na galerach tureckich...
Panowie Łyskowski i Strzetelski, mając przy sobie przewodnika, jakiegoś chłopaka z Nadwornej, cicho posuwali się ku polom mołotkowskim.
Gdy już przed wieczorem zbliżali się do miejsca, spostrzegać poczęli przekradające się z różnych stron mniejsze i większe kupki gazdów-górali.
Huculi szli niby wilki jednym tropem, a wszyscy zbrojni w siekiery drwalskie, bartki, oszczepy, ciężkie palice żelazem nabijane, a nawet u tego i owego widniał za plecami samopał lub janczarka o długiej, cienkiej lufie.
Im bliżej byli Bystrzycy Sołotwińskiej, tym więcej przybywało gazdów i juhasów, w sposób niepojęty w tak krótkim czasie skrzykniętych przez panów Sitarskich, którzy wielki mir mieli wśród ludności niepolskiej, bo zarobek ludziom dawali i udanie leczyli świerzb i liszaje mazią swego pomysłu z czarnego oleju skalnego.
Z bliższych osedków mieszkańcy gór szli przez granie i przesmykami przez puszczę, z dalszych —