Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tak przypuszczam i mam w Bogu nadzieję, że nadarzy się wam niejedna jeszcze sposobność sławą się okryć i ojczyźnie dobrze się zasłużyć! Ze szczerego serca dziękuję waszmościom, panowie szlachta, mili rycerze z Czarnohory, Czywczynu, Beskidu i wysokich połonin zielonych!
Na wspomnienie króla i umiłowanego wodza o ich rodzinnym kraju, o którym snadź Sobieski dobrze wiedział, Wierchowińcy poczęli wiwatować na cześć swojego pana, a tak hucznie i długo, że na wysokim brzegu Dniestrowym poczęli się tłoczyć strwożeni ordyńcy myśląc, że „lew Lechistanu“ jakąś nową zsyła na nich klęskę.
Król tymczasem zwrócił się do stojącego bokiem do chorągwi rotmistrza i powiedział:
— A waść jutro po mszy, jeżeli spokój mieć będziemy, wraz z panem strażnikiem wojskowym zameldujesz się w moim namiocie!
Ręką żegnając wiwatującą brać rycerską król, mówiąc coś do hetmana, skierował się ku obozowi. Tuż przed nim jechał pan Jerzy Berezowski z Olkiem i Spólnickim, by pochodniami oświecać drogę.
Rano po skończonej mszy świętej pan Zbrożek z rotmistrzem Berezowskim prosili porucznika Wronowskiego, żeby oznajmił królowi, że stawili się na rozkaz.
Wkrótce wprowadzono obu do namiotu.
Król siedział na ławie obitej skórą końską i podpisywał papiery, marszcząc czoło i niecierpliwie tupiąc nogą.
Ujrzawszy obu rycerzy powitał ich uprzejmym uśmiechem i jak gdyby ciągnąc dawno już rozpoczętą rozmowę, mówił: