Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Radowało się serce moje widząc, jakeś dziś prowadził chorągiew!...
— Miłościwy panie... — zaczął rycerz, lecz król przerwał mu.
— Widziałem takoż jakowąś chorągiew twoją, która na tyłach zgniotła Tatarów! — powiedział z uśmiechem. — Jakaż to była? Po nocy ino niby cienie od mroku czarniejsze w oczach mi migotała!
— Chorągiew z Wierchowiny, szlachta zagrodowa z Czarnohory i Beskidu, Wasza Królewska Mość. Prowadził ją rotmistrz Jerzy Berezowski.
— Hę? To oni właśnie?! — ucieszył się król. — Pragnąłbym w oczy dziś jeszcze zajrzeć tym „wilkołakom“ okrutnym.
— Rozkaz, miłościwy panie! — zawołał strażnik i wybiegł, by wydać natychmiast rozkazy.
Tym razem król był zmuszony jednak długo czekać, ludzie z chorągwi pana Berezowskiego bowiem pracowali już przy sypaniu wałów i dopiero po pewnym czasie udało się ich wszystkich ściągnąć, jako tako oporządzić i w konnym szyku przyprowadzić przed oczy wodza.
Za to Wierchowińcy stanęli z płonącymi pochodniami, oświetlając wspaniale orszak królewski.
Wielki wódz lubował się w ludziach wojennych, więc ujrzawszy chorągiew szlachty górskiej w mig zrozumiał, jaki lud ma przed sobą i orle oczy zapłonęły mu radością.
— Widziałem robotę waszmościów wczoraj wieczorem — mówił, objeżdżając szeregi „krzyżaków“ — i podziwiałem, zaiste — podziwiałem!