Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w tym zaczajonym za skałami zakątku, gdzie nas na powrotnej drodze poczęstowano wybornem śniadaniem.
Nasz szofer-legjonista mknie jak szalony. Kapitan Deverre kilka razy pyta go z zaciekawieniem, czy mu tak spieszno skręcić nam i sobie kark? Szofer nic nie odpowiada, zwalnia biegu, ale po chwili znowu pędzi, zakręcając samochodem jak zabawką dziecinną. Zdaje się, że na nic nie zważa ten młodzieniec szalony o śmiałej twarzy i włosach złocistych. Lecz baczny jest, a szybki w ruchach i obliczeniach. Mknie pełnym pędem po wiszącym nad przepaścią gzymsie, z wykutą w nim drogą, robi błyskawiczne zwroty na zakrętach, przelatuje jak ptak przez małe wiadukty, przyczepione do zboczy pionowych ścian, a nie przepuści żadnej dziewczyny berberyjskiej! Te zatrzymują się na jego widok i czarne oczy wlepiają w piękną, męską twarz szofera o złotych włosach, a on niby ich nie widzi, nie poruszy nawet głową, lecz widocznie robi jakieś znaki, bo Berberki twarze rękoma zasłaniają, śmieją się głośno i odwracają się niby w przerażeniu.
— Co szofer tam robi? — pyta kapitan, dawno obserwujący te spotkania.
— Rien, mon capitaine! — odpowiada młodzieniec, zwiększając jeszcze szybkość.
— Jakto nic, gdy tamte dziewczyny pękają ze śmiechu? — dopytuje się p. Deverre.
— Robię różne miny, aby je odstraszyć, bo patrzą się jak w ścianę meczetu Mulej Idrissa — odpowiada legjonista trochę zmieszanym głosem.
— Niech już szofer lepiej patrzy przed siebie! — daje radę kapitan.
— Bien, mon capitaine! — brzmi odpowiedź, i jeszcze szybciej mknie samochód.
Wjeżdżamy wreszcie na przełęcz górską. Pod nami, gdzieś zupełnie pod nogami, kupka wiosek Tanaut, grzbiet zielonych pagórków, a dalej martwa, szaro-czerwona równina, aż hen! — do siniejącej na horyzoncie ściany Dżebilet. Tuż przed temi górami, czerni się pla-