Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szałego drzewa, majolika, emalja, wilgoć, zatęchłe tchnienie wieków, pajęczyna i gruzy...
Cisza panuje tu wszędzie i smętek bezgraniczny, pleśń, kurz i wspomnienia. Pod okapami gnieżdżą się nietoperze i zdziczałe gołębie. Zalatujące odgłosy Marrakeszu, dawnej stolicy Berberów, gdzie zmieniały się trony, przepych i dzieje, umierają nagle, gdzieś wysoko, powyżej zielonych dachów panteonu Saadien.
Gdzie pozostały dawna potęga, wspaniałość i ścigany przekleństwem los tych emirów?
Znikło wszystko wraz z nimi, w proch się obróciło, zielskiem zarosło...
— Bóg jest Jeden! — powtarzam za Abu Abdessalamem.
Mój przyjaciel żegna mnie przy bramie i mówi:
— Przyślę panu jutro historję wojowniczego Mohamed Saleh, ukochanego syna pierwszego sułtana dynastji, tak jak ją wyciął z kamienia artysta z Andaluzji w panteonie Saadien... Na pamiątkę!...
Podchodzę do samochodu, lecz Abu Abdessalam dogania mnie i, zaglądając mi w oczy, szepcze:
— Tam leżą prochy moich przodków!...
Pochylił głowę, uczynił znak salamu i odszedł.
Przez cały dzień byłem pod wrażeniem tego dziwnego zakątka i słów mego nowego znajomego.
Może dlatego nie bardzo bawił mnie wczesny obiad, w cudownie zacienionym sadzie bogatego kupca Araba z Fezu, Si Mohammed ben Czokrun. A tymczasem obiad ten był wspaniały! Urządzono go w ogrodzie, w cieniu drzew owocowych, gdzie trawę pokryto pięknemi kobiercami, położono na nich „diwany“ czyli grube materace, zarzucone miękkiemi poduszkami.
Stały przed nami niskie stoliki z mosiężnemi tacami.
Czarne niewolnice, milczące i uważne, podały nam wodę, mydło i ręczniki do mycia rąk, poczem zajęliśmy miejsca na wygodnych, miękkich siedzeniach. Gospo-