ką i potokiem Litmirz, stało wonczas może z pięćdziesiąt chat — niskich, z grubych modrzewiowych belek zbudowanych o strzechach z dranic, płytami kamiennymi przyciśniętych do belek stropowych. Chaty stały z dala jedna od drugiej, ale nie dalej niż na jedno strzelanie z łuku lub kuszy. Samych domów nikt by nie zobaczył ani z rzeki, ani z drogi, ciągnącej się po skraju polan. Stały bowiem za wysokimi palisadami z krzepkich, grubych palów świerkowych i dębowych u góry mocno zaostrzonych. Tylko dymy słupami uchodzące w niebo świadczyły, że za tymi zagrodami obronnymi płynie życie ludzkie.
Pewnego dnia o świcie kilka naraz kobiet wyszło za bramy i stanęło wzrok zwracając ku górom.
Smutne i trwożne ich oczy widziały tylko biało-czarną szczecinę świerków pnących się po spychach, a wyżej — białą górską grań.
Postawszy tak długą chwilę westchnęły wyrzucając kłęby zmarzniętej pary i poszły z powrotem do zagród starannie zamykając bramę i furtkę na wszystkie zawory.
Czegoż wyglądały te niewiasty stroskane, odziane w szare i bure sukmany, onucze wełniane i kierpce ze skóry surowej po skraju rzemienną zawłoką drobno pomarszczone? Na co czy na kogo czekały z niepokojem i utęsknieniem?
Szczególnie ta jedna — najdorodniejsza, niebieskooka i rumiana, co to kilka już razy za „tyn“ swej zagrody wychodziła a, ponieważ słońce świeciło już na dobre i roziskrzyło naledź, śnieżną sadź na drzewach i szczyty wierchów, to oczy dłonią przysłoniwszy wzroku nie odrywała od dalekiej i białej grani i coś szeptała nieruchomymi z zimna wargami.
Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/8
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.