Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pilno im było, bo właśnie od doradcy króla a ich drucha bojowego, Zyndrama z Maszkowic, miecznika krakowskiego, goniec konny przybiegł do Budy i w tajemnicy obydwu rycerzom oznajmił, że w stolicy pilnie wygląda ich król i wojewodowie.
Nie zwlekając ani dnia zabrali się panowie i w daleką ruszyli drogę.
Na nocleg, ostatni po madziarskiej stronie, stanęli w schronisku pomiędzy Użokiem a polską rubieżą, tuż pod przełęczą, w one czasy rzadko odwiedzaną przez kupców podróżnych.
Gdy pacholikowie wprowadzili chłopaków do izby, gdzie jasno było od płonących kaganków i szczap smolnych przy piecu, postawiono ich przed stołem, za którym siedziało trzech panów.
Wszyscy przyglądali im się z uwagą i ciekawością.
— No, malcy, gadajcie, coście za ludzie? — rzucił pytanie straszliwie barczysty, o długiej, płowej brodzie Zawisza, przezwany „Czarnym“, bo w czarnej zawsze stawał zbroi czy to w turniejowym okolu, czy na polu bitwy.
— My ze stryjskich sadyb bronnych „Orły beskidskie“ — zaczął Andrzejko, lecz przerwał mu Raszko, dodawszy:
— Takie bo to nasze zawołanie — „Orły beskidskie!“.
— No-no, piękne zawołanie — nie ma co gadać! — zaśmiał się długi jak tyka Farurej. — Ale coście nabroili, takie syny, że was powiązali hajducy?
— Powiązali — nie powiązali, bo my im przedtem łby pokiereszowali — burknął Bogdanko, — a jednego to Andrzejko Zawisza toporem prasnął!
— Na Boga! Co słyszę! To widzę, że jakowegoś imiennika z opresji ratować muszę! Z jakichże to Zawi-