Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szów, proszę? Z Łabędziów, czy może z tych Kurozwęckich, co Różą się pieczętują? Gadajże, chłopcze, żywo, jeśli możesz!
Andrzejko nie wiele z tego rozumiał, bo na podgórskich strażnicach wszyscy byli równi, jednako z puszczą walcząc i jednako na straży rubieży pot i krew przelewając, więc nikt tam pochodzeniem i klejnotem chwalić się nie miał zwyczaju. Może zresztą kiedyś coś o tym i posłyszał młody Zawisza, ale teraz wszystko wymknęło mu się z pamięci. Osłabł, bolały go kości i piekły świeże rany. Nachmurzył przeto czoło, usiłując przypomnieć sobie to i owo z opowieści domowych i wreszcie mruknął:
— Rodzic i matula z jakiegoś Hnilcza w góry przed laty przybyli. Ja już teraz nie pomnę!
— No, to niedaleko od moich Kniehynic i Lipy... — zauważył Zawisza z uśmiechem na srogim obliczu. — Jeśli tak, — tedy za familianta będę miał ciebie, wilczku! Bo nijak inaczej nie lza: moje imię — twoje nazwisko. No, to i krewniacy!
— Powiadasz doń — „wilczku“, Zawiszo, a toć mówiono ci, że to „orły beskidskie“! — zaśmiał się Farurej i pięścią z uciechy o stolnicę grzmotnął.
— Iste! Z pamięci mi wypadło! — kiwnął głową ubawiony rycerz znamienity. — No, to będę ciebie, mały, „orlikiem“ — wabił!
Andrzejko skinieniem głowy dał na to swoje zezwolenie. Nie mógł nic już powiedzieć, gdyż zbladł jeszcze bardziej i zachwiał się na nogach.
Spostrzegł to Zawisza Czarny i w dłonie klasnął.
— Powiedz-no któryś tam memu Wołoszynowi, by rychło z lekiem swoim przybiegł i chłopaków pobitych opatrzył, a skocz na jednej nodze, bo pilno!