Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie już ruszyli dalej — ku ostatniemu granicznemu grzbietowi.
Wiatr zmiótł tam śnieg i obnażył czarne złomiska kruszących się skał.
Ledwie chłopacy podeszli do wysokich, popękanych głazów, gdy spoza jednego z nich wywinął się jeździec a wnet wysypała się za nim cała kupa innych.
— Hajduki! — krzyknął Raszko i chciał już rzucić się do ucieczki, gdy nagle stanął jak wryty posłyszawszy donośny okrzyk Andrzejka:
— Do kusz, orły beskidskie!
Nie zdążyli jednak chłopcy przerzucić przez głowy rzemienie kusz, gdy jeźdźcy w skok ruszyli w ich stronę.
— W topory ich! — padła nowa komenda Andrzejka Zawiszy.
— Orły beskidskie, bij-zabij! — odpowiedzieli mu przyjaciele.
W rękach ich błysnęły szerokie ostrza starych, poszczerbionych toporów bojowych.
Kilku jeźdźców zeskoczyło z koni i dobywszy szabel zbliżało się ku stojącym w groźnej postawie chłopakom.
Węgrzy ujrzawszy dzieciuchów śmiać się poczęli, a jeden z nich łamaną polszczyzną jął wołać:
— Poddawać się, szczeniaki, bardzo rychło... a nie — to skóra bić kańczugiem...
— Z nami Bożyc! Bij! — wrzasnął Andrzejko i przyskoczywszy do najbliższego Madziara prasnął go toporem. Odleciała szeroka szabla, którą się zasłaniał hajduk, a ostrze topora spadło mu na ramię. Trysnęła struga krwi i Węgier jak piorunem rażony padł na wznak.