Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nogi chłopcu drgnęły i ugięły się gwałtownie. O mało wtedy nie upadł, lecz po chwili rozejrzał się przytomniej i poznał łosiową głowę rosochatą, co wyglądała spomiędzy młodniaka, ino że rogów nie było widać, bo na szerokich łopatach śnieg grubymi osiadł poduchami. Łoś zaspał a, że chrapy mu sadzią zasnuło, nie zwęszył chłopaków, oni go zaś nie zoczyli w haszczach oszronionych i tylko Waśko za biesa go wziął przypadkiem rosochatego ujrzawszy.
W południe spostrzegli z radością, że coraz cieńsze już i cherlawsze stoją świerki dokoła, mchami otulone i obwieszone po sękach bladymi nićmi porostów. Niebawem puszcza rzednąć zaczęła i przerywać się tu i tam połaciami burzołomu, starych i nowych wywrotów, gdzie pozostały samotne smereki, wszystkie przez wichry w jedną pochylone stronę.
— Widzi mi się, że ku grani zdążamy... — niepewnym jeszcze głosem powiedział Andrzejko.
— I ja takoż rozważam — potwierdził Bogdanko Komarnicki i, pochyliwszy się niżej, szybciej śmigać począł, omijając wykroty, leżące kłody i wydmy, nawiane koło nich.
W kilka minut potem sunęli gęsiego po białej płaszczyźnie ku grani, odcinającej się na bladoniebieskim niebie.
Nagle idący na przedzie Andrzejko zatrzymał się gwałtownie, spostrzegłszy coś na śniegu.
— Baczcie no, chłopaki — szepnął — ślad koński... świeży... ktoś tędy przejechał przed nami...
Chłopcy jeden po drugim podbiegali i rozglądali ślady kopyt, świeżo odciśniętych na śniegu.
— Kto zacz jechał? Skąd? Po co? — padały pytania, ale znikąd nie było na nie odpowiedzi, więc ostroż-