Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Andrzejko trzymając topór w ręku biegł ku nieprzyjaciołom, a za nim z okrzykami — „orły beskidskie!“ — pędzili towarzysze.
Hajducy hurmem rzucili się na chłopców i otoczyli ich ze wszystkich stron. Zakotłowało się w środku tłumu. Raz po raz z ciżby wypadał któryś z hajduków oberwawszy od bitnych chłopaków i klnąc na całe góry.
Od czasu do czasu migały w powietrzu ostrza toporów i szabel, a nawet postacie żołdaków najemnych, wyrzucanych przez tęgich malców, niby kloce, przez drwali ciskane z gór.
Nierówna ta bitwa nie mogła jednak potrwać długo.
Skończyła się niebawem. Na śniegu, poplamionym krwią, pozostało kilku rannych i czterech chłopaków, mocno rzemieniami skrępowanych. Leżeli w milczeniu, zgrzytali zębami i patrzyli w niebo nie czując, że z poranionych głów i piersi ciurkiem spływa im krew.
Mróz miłosierny ulitował się nad nimi i zionął ostrym, lodowatym wiatrem, ściął krew i ochłodził piekące rany kojąc ból.
Hajduk mówiący po polsku przystąpił do chłopaków i krzyknął wściekłym głosem:
— Odstawimy was do naszego pana — grafa Tiszy. On już tam dla was obmyśli taką karę, że ze strachu zadygoce całe wasze wilcze plemię!...
Ponieważ hajduk z gniewu mówił na poły po polsku, na poły — po madziarsku, Andrzejko i jego „orły beskidskie“ mało co z tego zrozumieli.
Węgrzy przyprowadzili dwa luzaki i do każdego przytroczyli po dwu jeńców — nieruchomych niby sakwy pasterskie, serem owczym wypchane, gdy juhasi i bace na jesieni z połonin wracają.
Oddział ruszył na węgierską stronę. Konie szły dość szybko, bo, jak spostrzegł pilnie na wszystko zwracający