zbawił. Bogdanko Komarnicki swoim zwyczajem obuchem topora zwalił dwóch rycerzy, Raszkowi zaś, walczącemu krótką dzidą, poddało się trzech przerażonych Krzyżaków. Inni zaś polegli i nikt z oddziału Trollena do Świecia już nie powrócił.
Gdy pan starosta, nieco w ramię zacięty przez Krzyżaków, robił przegląd swoich ludzi, miał kamienną, surową twarz, dowiedziawszy się o zgonie Puchały i jeszcze bardziej sposępniał, posłyszawszy od chorążego, że razem z innymi do Bydgoszczy nie powrócił też Zawisza ani bracia Komarniccy.
— Ubici, czy co? — pytał stroskany pan Janusz.
Nikt nie mógł mu dać odpowiedzi na to pytanie. Ten i ów widział młodzików walczących w samym gąszczu bitwy i ciskających się na wrogów, ale co się z nimi w końcu stało — tego nikt nie wiedział.
Bardzo ta strata obeszła rycerskiego pana z Brzozogłowy i zaniepokoiła, bo przecież nie ustrzegł ich na tak niebezpieczną pchnąwszy przygodę.