Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lewskiej sarkali na niego, osobliwie zaś Piotr Szafraniec z Pieskowej Skały. Ale ustały te pomruki, bo chociaż na przygodę puścił się pan Janusz z Brzozogłowy, wszelako uradowała ona króla i za dobrą przepowiednię przez rycerstwo została uznana.
A taką to obmyślił sobie przygodę niespokojny pan starosta, który szaleństwa nawet w najniestosowniejszej robił chwili, bo, choć nazywano go „Brzozogłowy“, głowę miał lepszą od wielu innych.
W Bydgoszczy wiedziano już, że wojsko króla połączyło się z Witoldowymi zastępami i że przeprawa przez Wisłę rozpocznie się jak tylko minie termin zawieszenia broni.
O tym to właśnie terminie mocno myślał pan Janusz, głowił się, tak i owak przymierzał, aż o północy z piątku na sobotę 3 lipca wyprowadził niemal wszystkich swoich kiryśników, niepostrzeżenie podkradł się aż pod Świecie i zapadł do lasów, mały zaś oddziałek na szczególnie „żartkich“[1] koniach pchnął naprzód z rozkazem by znosił drobne zastawy, palił wioski, chaty i pozostawione sterty w polu.
— Na wabia tych ludzi posłałem niby na wrony i krogulce puhacza! — śmiał się w kułak pan z Brzozogłowy.

Ujrzawszy łunę i posłyszawszy wrzawę komendant krzyżacki w Świeciu, Eberhard von Trollen, na czele pięciudziesięciu rycerzy zakonnych puścił się w pogoń, lecz w lesie wpadł na zasadzkę. Śmiały był to człek i bojowy, więc, choć otoczony przez Polaków, bił się jak wściekły zarąbawszy Klemensa Puchałę i trzech innych rycerzy, aż spotkał się z Andrzejkiem, który mieczem Jarosława Grzymality stal Niemcowi pokruszył, samego zaś życia po-

  1. Śmigłych.