Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój Boże! — wzruszając ramionami, zawołał kapitan. — Nie wątpię, że znacie imię Szkarłatnego Pedra? I o Falkonecie chyba też słyszeliście? No, tak, widzę, że znacie tych dżentelmenów! Otóż oni opowiadali mi, że nieraz wykonywali wyrok, gdy któryś tam z bandy „zasypał“ lub zdradził innego. Naco im sąd, policja?!
— Hm, hm... — mruczeli zaniepokojeni goście, — to takie buty?!... Pomyśleć tedy trzeba nad wyjazdem.
— Mądre słowa! — zgadzał się Pitt Hardful. — Moja jednak rada — nie śpieszcie się zbytnio i dobrze zbadajcie, czy aby wam kły mogą stępieć, bo inaczej...
Kapitan uczynił prawą ręką bardzo wyrazisty ruch, po którym ponure draby trzaskać zaczęły w palce i sapać niespokojnie.
Wkrótce odeszli i nie powrócili więcej.
Po tych bandytach, złodziejach, rozpruwaczach kas, szczurach hotelowych, apaszach i innych mętach wielkomiejskich zjawiła się elita towarzystwa — prywatni finansiści, częstokroć „nuworysze“, zamożna i przedsiębiorcza arystokracja, bankierzy i przemysłowcy.
Sprawę stawiali jasno i wyraźnie.
— Panie kapitanie! — mówili. — Te pańskie punkty co do pracy osobistej na terenie i pomocy Samojedom są, jak dobrze rozumiemy, dekoracją, wybiegiem, mydleniem oczu. My poślemy rzeczoznawców na Tajmyr, lecz tylko dla spokoju publiczności, wierzymy zaś, że znalazł pan złoto na północy, a jeżeli go nawet tam niema, to nic nie szkodzi. Zawsze uda się nam założyć akcyjne towarzystwo „Polarne Złoto“ (nieprawdaż — piękna nazwa?) i wyciągnąć z kieszeni łaknącej bogactwa publiczności tyle miljonów, ile zechcemy.