Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyleciał hamsin, sirokko, tajfun, czy inny wicher! Rozumiecie?
Oczy Elzy ciskały błyskawice, cienkie palce małej, silnej dłoni zwinęły się w pięść.
— Rozumiecie?! — powtórzyła groźnie i nagle, spojrzawszy na wylękłą i pobladłą przyjaciółkę, uśmiechnęła się rzewnie i rzuciła się do niej z okrzykiem:
— Mówiłam to do pismaków, nie do ciebie... matko, nie do ciebie, moja miła, dobra, kochana staruszko!
Całując lady Rozalję po twarzy i rękach, tuliła się do niej, przepraszała i mówiła, zaglądając jej w oczy:
— Teraz znowu zaczną się zabiegi o wywiad, droga moja Rozaljo, więc powiedz tym nicponiom, że mrs. Tornwalsen życzy im, aby ich zatkało kipiącym targanem pokładowym, a najgrubszą cumą smagnęło przez puste łepetyny!
Udobruchana, lecz jeszcze bardziej niespokojna o pupilkę lady Steward-Foldew pośpiesznie wyszła z pokoju.
Elza Tornwalsen stanęła przed oknem i patrzyła na pogrążające się do oceanu słońce.
Z poza horyzontu wyzierała zaledwie wąska szkarłatna kreska jego. Biła ona jednak ostatniemi rozpaczliwemi błyskami aż do zenitu, gdzie płynęły poszarpane, zaróżowione obłoki, sunące po ciemniejącem już niebie.
— Słońce tonie, jak ja wtedy... na Hadsefjordzie podczas dmy... — pomyślała Elza, sztywna, zapatrzona w ostatni epizod codziennej, nigdy nierozegranej walki dnia z nocą.
Gdyby ktoś, w chwili tego głębokiego zamyślenia „północnej syreny“, przyjrzał się jej bacznie, poczyniłby niezawodnie szereg nieoczekiwanych spostrzeżeń.