Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych kamieni, Y często rozpoznawał ślady dzikich bawołów, lwów i hien.
Tu zlatywały się stada ptactwa przeróżnego: białe czaple — egretty, zabawne, zawsze zamyślone marabuty, spatule o dziobach, niby okrągłe łyżki, i bisy, pelikany, gęsi, kaczki, kormorany, żórawie o pięknych pióropuszach na zgrabnych głowach.
Istotnie było to „rzeka szczęśliwości”, chociaż nad jej brzegami od czasu do czasu działy się straszne zbrodnie.
Krokodyl porywał ptactwo i małpki, nieostrożnie zbliżające się do wody; drapieżniki wpadały na antylopy i zagryzały je; węże-pytony dusiły w swych splotach małpki, drapieżne koty — bezbronne łanie; marabuty i żórawie łykały nawijające się ryby i małe węże.
Wszystkie stworzenia żyły tu stale na stopie wojennej, walcząc o swój byt, a słabsze, które nie potrafiły zmylić czujności wroga, ulegały silniejszym.
Bywało też inaczej.
Y, zapuszczając się do najdzikszych ostępów dziewiczego lasu, znalazł pewnego razu zdychającego serwala. Dobiwszy go oszczepem, ujrzał w brzuchu drapieżnika dwie rany. Chłopak nie