Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Piekielny żywioł szybko strawił wysypane zarodniki, ale samych torebek, choć niby suchych, nie dotknął. Wszelkie usiłowania rozniecenia ich okazały się bezskutecznemi. Pokrycie owoców mchowych zamało było palnem, a ogień, choć dochodził do ich wnętrza, wypalał tylko zawartość, bez dostarczenia jasnego płomienia, o który mi głównie chodziło. Krwawa moja praca okazała się zmarnowaną. Rozczarowanie było zbyt dotkliwem, aby się prędko można było uspokoić.


∗             ∗

Nie omylił się ów filozof, który pierwszy wyrzekł, iż potrzeba jest matką wynalazków.
Brzask dzienny zastał mnie na nogach. Powiedziałem sobie, że nie oddalę się, dopóki nie wynajdę materyału na ognisko.
Rozglądałem się jednak napróżno dokoła — nigdzie nic palnego nie mogłem wyszukać. Naraz z za krawędzi skały wyjrzała główka wełnianki (Eriophora).
W kilkanaście minut wdrapywałem się już na czubek rośliny. Śnieżnej białości puch nasionek, osuszony z nocnej wilgoci, połyskiwał w promieniach słońca, niby srebrzyste gwiazdy. Pochwyciłem oburącz jeden puszek i szarpnąłem mocno. Nasionko oderwało się od denka i zostało mi w ręku. Zeszedłem ze zdobyczą i spróbowałem, ażali domysł mój sprawdzi się. Rezultat przeszedł oczekiwania. Zaledwiem zbliżył zapałkę, puszek, niby masa celulojdowa, zapłonął jasnym płomieniem i w oka mgnieniu zamienił się w kupkę popiołu.
Nowy mój materyał palny jeżeli miał jaką wadę, to chyba zbytnią palność. Zadowolony z odkrycia, pracowałem znowu cały dzień nad zgromadzeniem potrzebnej ilości puchu. Pomięszałem go potem z niedo-