Strona:Epidemia.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Burmistrz. Moi panowie… o… moi panowie…
Opozycya. Nie radziłbym panu znaleść się w mojej jak pan nazywa ― knajpie… (odwołując się do kolegów) knajpa ― powiedział ― knajpą nazwał najwspanialszy zakład w stylu Ludwika XVI ― niechno się tam noga pańska pojawi!…
Większość. Owszem ― pojawię się ale po to, aby pańskiego Ludwika XVIgo opieczętować (wstają ― wygrażają sobie) Nie pojmuję doprawdy jak można cierpieć takie lokale… to rozpusta! to skandal! to zdziczenie… (wygrażają sobie w dalszym ciągu)
Burmistrz. Moi panowie.. o.. moi panowie…
Opozycya. A pan sprzedajesz zatęchłą mąkę ― fałszowaną kawę ― podrabiany pieprz i wierzbowe liście zamiast herbaty..
Większość. Ja?
Opozycya. Tak ― pan! z pańskiego masła dostaje się nie strawności na całe życie..
Głosy. Cicho! Cicho! dość już tego!..
Opozycya. Knajpa powiedział ― knajpa!! błagam was… zaklinam
Głosy. Dosyć! dosyć.. wyprosić ich… (powoli się uspokajają)
Burmistrz. (po ojcowsku) Moi panowie, moi panowie ― spokojnie ― odwołuję się do waszego patryotyzmu ― do znanych waszych uczuć obywatelskich.. do tej godności jaka zawsze cechuje nasze zgromadzenie… wszakżeż tu nie idzie o politykę (dobitnie) tu idzie o nasz własny interes… o interes naszego drogiego miasta, które wszyscy tak gorąco kochacie ― którego sprawy zawsze nam leżały na sercu i były przewodnią gwiazdą wszystkich naszych czynności… Moi panowie