Przejdź do zawartości

Strona:Emilka dojrzewa.pdf/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pozostałam na cmentarzu aż do zmierzchu. Wówczas przyszedł po mnie Tadzio i poszliśmy na przełaj przez pole, prosto przed siebie, aż do ścieżki Jutrzejszej. Teraz jest to już ścieżka Dzisiejsza, bo drzewa są już wysokie, wyższe od nas, ale my ją nadal nazywamy po dawnemu, poczęści z przyzwyczajenia, a poczęści dlatego, że rozmawiamy dużo o naszem jutrze, przechadzając się tamtędy, o naszych nadziejach na przyszłość. Tadzio jest, bądź co bądź, jedyną osobą, z którą rozmawiam o naszem jutrze i o moich ambicjach. Poza tem — z nikim. Perry drwi z moich aspiracyj literackich. Kiedy mówię o pisaniu książek, woła: „Na co to się zda komukolwiek?” No, a skoro ktoś nie widzi, jaki jest cel pisania, trudno mu to wytłumaczyć. Nawet z Deanem nie mogę o tem mówić od czasu, kiedy mi powiedział, tak gorzko: „Nie cierpię, gdy mówisz o twem jutrze, bo to nie może być moje jutro”. Zdaje mi się, że Dean z niechęcią myśli o tym momencie, kiedy będę dorosła, że chciałby mnie widzieć dzieckiem jaknajdłużej. Jest to bodaj Priestowska zazdrość, on nie chce się dzielić niczem, tem mniej przyjaźnią, z innymi ludźmi. Jestem teraz pozostawiona samej sobie. Wydaje mi się ostatnio, że Dean przestał się interesować mojemi ambicjami literackiemi. A nawet niekiedy ośmiesza je zlekka. Naprzykład, pan Carpenter był zachwycony moją „Kobietą, która dała klapsa królowi” i powiedział, że jest to opowieść bez zarzutu. Dean zaś po przeczytaniu uśmiechnął się i rzekł: „Bardzo dobre ćwiczenie szkolne, ale...” i znów się uśmiechnął. Nie podobał mi się ten uśmiech. Był zanadto „Priestowski”, jakby powiedziała ciotka Elżbieta. Przygnębił mnie ten uśmiech.

243