Strona:Elwira Korotyńska - Dziecięce lata Kościuszki i Poniatowskiego.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 5 —

dobrze ty, co także tą samą co i ja pałasz miłością... Biję wrogów mej ukochanej ojczyzny... Głowy ścinam, całe pola trupem zaścielam... (jak w natchnieniu trzymając ku górze pałasz).
Oto jadą ulani... piękne twarze promienieją męstwem, z ust leci w przestworza pieśń Bogurodzica... ręce drżą do chwytu oręża... Patrz rzucają się w chmary nienawistnych wrogów, przewyższających ich zastępy... ci padają jak kłosy; cała ziemia krwią wroga zbroczona... Depczemy, zabijamy, bierzemy w niewolę... Wita nas... któż nas wita? Postać z wyciągniętemi ramiony, promienista i cudna.
Nie żałobne osłaniają szaty, na obliczu jej niema żałości... Tuli: synami swymi nas zowie...
O! matko!... (pada na krzesło).
KOŚCIUSZKO (wzruszony). O, ojczyzno nasza, o boleściwa nasza matko, szarpana i obezsilona przez bezwolnych i wrogów... Musisz być pomszczona! I to my cię pomścimy!
JÓZEF (wskakując z krzesła). Tak nam dopomóż Bóg!
KOŚCIUSZKO. Lecz narazie jesteśmy bezsilni... za młodzi na jej ratunek.
JÓZEF. Gdy o matkę ojczyznę chodzi, nikt nie jest ani za młody ani za stary.
KOŚCIUSZKO. Cóż poczniemy? Nie przyjmą nas do wojska, swych wojsk zaś nie posiadamy. Musimy jednak coś na to poradzić... Nie będziemy siedzieli bezczynni... Jam nie bogaty