Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może złapią, może nie złapią... — flegmatycznie odpowiedział gość.
— Dobrze byłoby żeby złapali, a to pisarz mówił, że jak broń Boże nie złapią, wszystkim bieda będzie... rozboje, mówi, będą, grabieże będą, to i to, mówi, będzie... Coto, szelma taki, jeżeli na wolności zostanie, czy mało jeszcze biedy ludziom narobi...
Czort jego złapie, kiedy on taki mądry — wykrzyknął bednarz, którego drugi kieliszek wódki trochę rozchmurzył; — dwa razy uciekał... to i teraz uciec potrafi...
— Jużto mnie największa ciekawość, jak on mógł wtenczas, dziesięć lat temu, z turmy uciec. Już nie raz i nie dwa razy w mieście był i turmę widział... Mury takie, o, Jezu! sołdaty ze sztykami wszędzie... ptakiem trzeba być, nie człowiekiem, żeby wylecieć ztamtąd... A on wyleciał... Kab jeho... ot mądry! Ścianę zębami przegryzł, czy co?
— Ej nie, — krótko wymówił gość.
— A jakże? Bo żeby i kratę żelazną rozpiłował, toby przez okno wyskoczyć nie mógł... przez takie wysokie okno... jakby na kamienie z trzeciego piętra buchnął, toby mu odrazu dusza z ciała uciekła...
Teraz, stojący przed kominem człowiek,