Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z rękami wciąż za plecy założonemi, swobodnie kołysać się zaczął w obie strony, zlekka przestępując z nogi na nogę. Było w tem poruszeniu się coś, co miejskiego dandysa przypominało. Z góry patrzył na przemawiającego doń młodego chłopa.
— On nie wyskakiwał przez okno, ale wyleciał... — z drwiącym uśmiechem przemówił.
— Chyba na tych skrzydłach, które mu czort przypiął, — obruszył się bednarz.
— Nie na skrzydłach on wyleciał...
— To może na wiedźmowej łopacie... — zażartował Aleksy.
Kobiety i niedorosły Jasiek zawtórzyli jego śmiechowi.
— Na parasolu, — wyrzekł gość.
Wszyscy umilkli. On kołysał się przed kominem jeszcze swobodniej i po wszystkich obecnych z góry wzrokiem wodził. Może tak fanfaroni uliczni chełpią się przed zebraną w szynku publicznością wyższym stopniem swej uczoności i biegłości w światowych sprawach.
— Głupstwo — mówił — dla niewiedzącego, to zdaje się cud, a dla wiedzącego, głupstwo! Ot jak on zrobił, ten Bąk, kiedy z turmy uciekał... — Wziął swój kij, który przedtem, tuż