Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kie przestrzenie padają pojęcia namiętności i wyroki nasze, wołaj, proś, krzycz: Śledztwa, śledztwa! niema sądu bez śledztwa! róbcie dochodzenia śledcze wprzód nim za popełnione winy zawołacie; Zgiń! nim na naszych, albo pomarłych ojców naszych oprzecie mszczące swe stopy? Ja kochałem ojca swego i ty swego kochasz; ale jeżeli ktokolwiek, takim już stał się wrogiem sentymentów, że i tego nie ma, zostaje jakieś uczucie solidarności krwi czy honoru... Więc jakże? prawnikami przecież oba jesteśmy! Wiedzieć o tem musimy, że co nam, to i innym... Więc jakże?
»Znowu godzina upłynęła, i już nie sine świtanie, ale blask wschodzącego słońca zaróżowia szyby moich okien. Myślałem, myślałem, myślałem, ale nie tak jak wprzódy, nakształt szaleńca rzucając się po pomieszkaniu swojem i zaledwie mogąc powstrzymać się od uderzenia głową o jego ściany. Myślałem spokojnie, pozytywnie, nieruchomie w fotelu swoim, wzrok zapuszczając w nieskończoną pstrociznę ludzkich obyczajów, ustaw i kolei. I wiesz ty, bracie Sergiuszu, jakie ja po rozmyślaniach tych słowa ci nakreślę?
»Zdziwisz się, bo obaj nie mamy zwyczaju cytować ustępów z Pisma Świętego. A jednak