Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

im, cudze mnie one. Przyszedłem, zdziwili się, zpoczątku dobrze obeszli i przyjęli, ale potem: »Idź dziadzie, na te drogi, po którycheś całe życie chodził — a u nas darmo chleba nie jedz... Ty nam choć ojciec, nie ojciec; choć dziad, nie dziad...« To i poszedłem, drzewo w mieście piłowałem, póki paralusz nie tknął, a kiedy Pan Bóg na mnie tę ciężką chorobę spuścił, to choć i wstałem z niej, do roboty już mocy w krzyżach i rękach nie było. Pod kościołem siadłem i tak już umrę sierota niebogi, bezdomny, bezdzietny i sponiewierany... Jakby ten łajdak ostatni, co całe życie tylko pił i hulał, a ja nie pił i nie hulał, tylko wywarła się na mnie wielka złość i niesprawiedliwość ludzka...
Teraz już umilkł, ręce opadły na wzdłuż ciała, a na nie opadły strzępy podartych rękawów siermięgi. Plecy jego zakreśliły już linią zupełnego półkola, a po twarzy nisko spuszczonej pociekły duże, rzadkie łzy.
Von Szarlov całą postacią swą nad biurem pochylony, pochłaniać się zdawał wzrokiem tę ludzką postać, więcej do zdeptanego robaka, niż do człowieka, podobną. Zdawało się, że tuż, tuż, wyciągnie ku niej ramiona. Nie uczynił jednak tego, tylko zdławionym od litosnego wzruszenia, a przez gniewne oburzenie wstrząsanym głosem zapytał: