Strona:Eliza Orzeszkowa - Nowele i szkice.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

przez życie zranione, zmartwychpowstało, co pod strzałami jego legło? Nie byłyż to płomyki, iskry, echa, lecące od dni słonecznych, od nocy gwiaździstych, od wód kryształem płynnym ciekących, od kwiatów, od dobrego spojrzenia oczu miłych, od miłego uśmiechu ust dobrych, od kilku czarnych liter na białym papierze przez rękę kochaną przysłanych?
Skrzydła, na których dusze ludzkie wzbijają się w dziedziny myśli wysokich, uczuć silnych, marzeń okupujących winy rzeczywistości, — skrzydła, na których jedni z nas wyżej i trwalej, drudzy niżej i krócej kołyszą się pod błękitami, zdala od szarzyzn i zgnilizn nizin, — nietylko z wielkich ogni, z donośnych tonów są utkane, lecz także z drobnych płomyków, iskier, ech, któremi często nieświadomie dla nas, jak jagoda winna, sokiem przez słońce stwarzanym, nabrzmiewa nam dusza.
I niema na ziemi takiego nędzarza, któryby od niej i od zamieszkujących ją istot, mnóstwa takich drobnych, często niespostrzeganych, niezapamiętywanych pomocy, pociech, wsparć nie otrzymywał.
Najtwardszej nawet doli zawsze jeszcze jakiś kamień litościwie uściele się pod głowę, do serca sierocego uśmiechnie się jeszcze z miłością jakaś choćby stokroć dzika, dla ust głodnych ptak złoży jajo w dziupli drzewa i pod krzakiem paproci dojrzeje cierpka choćby jagoda leśna.
A cóż mówić o szczęśliwych! Nie o szczęśliwych, bo tych na ziemi niema, lecz o takich, których życie, ze strony jednej chłoszcząc, z innej oszczędza, albo pieści? Tacy o każdej prawie minucie dnia chwytają w dłoń,